881 776 552 (całodobowo: wezwania do chorych, sprawy pogrzebowe)

Posłuchaj mnie, synu… Wkradłem się do twojego pokoju i mówię do ciebie, kiedy tak śpisz z rączką wciśniętą pod policzek, a jasne, wilgotne loczki spadają ci na czoło.

Parę minut wcześniej, gdy siedziałem nad gazetą, ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Z poczuciem winy przyszedłem do twego łóżeczka.

Byłem zły na ciebie. Złajałem cię, gdy szykowałeś się do szkoły, bo zaledwie zmoczyłeś twarz wodą. Miałem pretensje, że nie wyczyściłeś butów. Nakrzyczałem na ciebie, kiedy porozrzucałeś swoje rzeczy po podłodze.

Przy śniadaniu też miałem ci coś do zarzucenia. Rozlewałeś mleko. Przełykałeś w pośpiechu. Trzymałeś łokcie na stole. Za grubo posmarowałeś chleb masłem. Kiedy wychodziłem do pracy, a ty szedłeś się bawić, odwróciłeś się i pomachałeś mi wołając: „Cześć, tato!” Zmarszczyłem brwi i odparłem szorstko: „Trzymaj się prosto!”

Po południu znów było to samo. Kiedy wracałem do domu, zobaczyłem, że grasz sobie w kulki, na kolanach. Miałeś dziurawe skarpetki. Poniżyłem cię wobec twoich kolegów, zabierając do domu. „Skarpetki kosztują” – powiedziałem. Gdybyś musiał sam za nie płacić, bardziej byś uważał!” Pomyśl tylko, synu, usłyszeć coś takiego od ojca!

Pamiętasz, jak później, gdy czytałem w bibliotece, wsunąłeś się nieśmiało do środka, patrząc na mnie trochę jak zbity pies? Spojrzałem znad gazety, zniecierpliwiony, że mi przeszkadzasz, a ty zawahałeś się w drzwiach. „Czego chcesz?” – warknąłem.

Nic nie odpowiedziałeś, tylko nagle podbiegłeś do mnie, zarzuciłeś mi ręce na szyję i ucałowałeś.

Twoje ramionka objęły mnie z uczuciem, którym Bóg natchnął twoje serduszko ł którego nie zmroziło nawet moje zachowanie. Po chwili już cię nie było, tylko na schodach zatupały twoje nóżki.

Cóż, synu, wkrótce potem gazeta wysunęła mi się z rąk i poczułem nieprzyjemny niepokój. Co się ze mną dzieje? Nawyk krytykowania, strofowania – tak odpłacam ci za to, że jesteś chłopcem. A przecież nie chodzi o to, że cię nie kocham, tylko zbyt wiele oczekuję od tak młodego człowieka jak ty. Stosuję do ciebie miarę własnego wieku.

Jest w tobie tyle dobra i prawości. Twoje serduszko jest tak wspaniałe jak świat w górach. Widać to w twojej spontaniczności, z którą tu wbiegłeś, by pocałować mnie na dobranoc. Nic innego dziś się nie liczy, synu. Przyszedłem tu po ciemku i zawstydzony klęczę przy twoim łóżku.

To słabe zadośćuczynienie. Wiem, że nie zrozumiałbyś wiele z tego, co mówię, gdybyś mnie słyszał. Ale od jutra będę prawdziwym tatusiem! Będę twoim kumplem, będę cierpiał i śmiał się razem z tobą. Ugryzę się w język, zanim wypowiem słowa zniecierpliwienia. Będę sobie nieustannie powtarzał: „Przecież to jeszcze dziecko!”

Obawiam się, że wyobrażałem sobie, że jesteś już mężczyzną. Ale teraz, kiedy patrzę na ciebie, jak śpisz skulony i znużony, widzę, że jesteś jeszcze dzieckiem. Zaledwie wczoraj mama nosiła cię na ręku, a ty kładłeś głowę na jej ramieniu. Wymagałem od ciebie zbyt wiele, zbyt wiele.

W. Livengston Larned