Tak szybko mija czas wypełniony oczekiwaniem, tęsknieniem… czas wypełniony pracą nad sobą. Bo, to ja mam przygotować się na nadejście Tego, co przemienia Czas, co nadaje życiu bieg, nadaje sens mym dniom.
Czekać… Ale jak?
Czekać pracowicie czy czekać z założonymi rekami? A może czekać z myślami, że i tak to przyjdzie, przecież przychodzi to co roku, zapominając w tym ferworze przedświątecznych zakupów, sprzątania o tym, co najważniejsze, o tym, co tak naprawdę jest istotą tych Świąt.
A może czekanie… takie inne, takie z zadumą nad samym sobą. Bo to Ktoś przychodzi do mnie, do mego serca, a nie do wysprzątanego mieszkania, suto zastawionego stołu. To ja będę przecież tym miejscem gdzie ten Ktoś zamieszka. Piękne są słowa, gdzieś odszukane, mówiące o tym, że Jezus narodził się w stajence, ale i czy w moim sercu? Zadałam sobie to pytanie, dziś, kiedy to na ołtarzu płoną już trzy świece… tak mało czasu już zostało, czy zdążę? Czy zdążę przygotować siebie? Tu nie wystarczy umyć okien, zawiesić czyste firanki, wytrzepać dywan… Ubrać choinkę, ugotować bigos… tu trzeba czegoś więcej, a może tylko odrobinę…?
…gdy płonęła druga świeca, byłam na Konferencji naukowej Życiodajna Śmierć… to była lekcja, dla mnie to była szkoła wrażliwości na drugiego człowieka. Zdałam sobie sprawę, że tak często pomijam tego człowieka. Myślę tylko o sobie, o swoich uczuciach, o swoim życiu, nie zauważając, że obok mnie też żyją inni. Zaduma nad swym losem wplecionym w los innych… tak mogę streścić tę Konferencję. Dała mi wiele… dała mi to, że po powrocie do domu, powiedziałam mym synom, że ich kocham, że jesteśmy ważni w tym życiu… że życie jest piękne jakiekolwiek ono by było, jakże ważna jest obecność tego drugiego człowieka. Nie wystarczy powiedzieć Jestem, trzeba jeszcze być. Być dla innych, wyjść poza siebie, poza swój okręg. I to się działo wtedy, kiedy płonęła druga świeca, kiedy to był półmetek mego oczekiwania, mej pracy nad sobą. Ten czas nie mi oceniać… ocenia to ci, dla których mówię Jestem…
A dziś… płonie już trzecia świeca. Zostało tak nie wiele czasu… Ktoś by powiedział „o matko tylko tyle, nie zdążę, jeszcze tyle spraw na głowie…” Zdążymy… Ktoś jeszcze powiedział inny, że czekamy na to cale życie, że swym całym życiem przygotowujemy się na to spotkanie. Pewnie tak. Ale teraz mamy ten wyjątkowy czas… Czas, który zbliża nas do Szopy, zbliża nas do miejsca, gdzie pójdziemy…przystaniemy, uklękniemy… i co? Co powiemy? Co ja… Mu dam? Jaka będę na to spotkanie, w co się ubiorę… jak ubiorę swe serce…? Takie banalne pytania, ale ile dają do myślenia.
Czas… a może tylko jedna chwilka, może tylko tyle potrzeba aby jeszcze w sobie coś zmienić, aby coś naprawić… aby podać komuś swą dłoń, powiedzieć Jestem, uśmiechnąć się, a wtedy naprawdę słońce wyjrzy za ciężkich gradowych chmur… świat napełni się kolorami tęczy… będzie miłość. I wtedy ta mała Dziecina nie narodzi się tylko w ubogiej Szopie… ale w naszych… w moim sercu. Amen.