881 776 552 (całodobowo: wezwania do chorych, sprawy pogrzebowe)

Miałam 20 lat, kiedy umarła moja matka. Był to pierwszy cios, jaki mnie spotkał w życiu i myślałam, że nigdy się już nie podźwignę. Jednak w miarę upływu miesięcy stopniowo godziłam się z tym, co nieodwracalne. Kiedy nadeszła wiosna, potrafiłam się nią znów cieszyć.

Z początku odwiedzanie grobu mamy było dla mnie za każdym razem bolesnym przeżyciem. Ale z czasem coraz mniej myślałam o jej cierpieniach podczas ostatnich miesięcy i o tamtym strasznym poranku. Pielęgnując grób mamy i strojąc go kwiatami, uwalniałam się od bolesnych wspomnień.

Mijały lata. Podobnie jak moje rodzeństwo wyprowadziłam się z Kaposvaru, miasta, w którym się urodziłam i spędziłam młodość. Moja rozproszona rodzina spotykała się tylko podczas świąt, szczególnie w Święto Zmarłych na cmentarzu.

Ojciec mieszkał ze mną przez wiele lat, aż do późnej starości. Teraz kiedy on także spoczywa pod płytą z białego marmuru, jeszcze chętniej odwiedzam cmentarz. Jeżeli tylko mogę, idę do moich bliskich w pogodne, słoneczne dni. Kiedy porządkuję ich grób, w myślach jestem znów razem z nimi. Panująca na cmentarzu cisza daje niezwykłe poczucie spokoju i ukojenia.

Kiedyś zwróciłam uwagę na skromny grób w pobliżu. Wyróżniał się niezwykłą prostotą pośród okazałych nagrobków z marmuru i granitu. Porastał go bluszcz, a zdobił jedynie prosty, ręcznie wykonany drewniany krzyż, na którym wypisano nazwisko. Pochowana tu kobieta przeżyła 22 lata.

Ilekroć przychodziłam na cmentarz, grób był starannie uprzątnięty i zadbany. Zastanawiałam się nad losem kobiety, która zmarła tak młodo.

Pewnego dnia zobaczyłam odchodzącego od grobu starszego pana. Pomyślałam, że pewnie przyszedł na grób żony. W 1996 roku robiłam na cmentarzu porządki przed Świętem Zmarłych i znowu zauważyłam tego mężczyznę. Był wysoki, lekko przygarbiony. Pozdrowiliśmy się skinieniem głowy, nie przerywając pracy. Zauważyłam, że nie ma odpowiednich narzędzi do uprzątnięcia grobu, więc zaproponowałam mu swoje, co przyjął z wdzięcznością. W tej sytuacji rozmowa wydawała się czymś naturalnym. Zapytałam, czyj to grób.

– Mojej matki – odparł. – Umarła młodo. W 1912 roku, miałem zaledwie półtora roku. Tak naprawdę nigdy jej nie poznałem. Zrobiłem dla niej ten krzyż i litery. – Nikt prócz mnie nie przychodzi na jej grób, bo byłem jedynakiem – dodał po chwili. – Umarła na zapalenie płuc. Ojciec powtórnie się ożenił, a macocha dbała tylko o swoje dzieci, moje przyrodnie rodzeństwo.

– Kiedy było mi smutno i kiedy było mi wesoło, przychodziłem tutaj – dodał po chwili. Potem życie rzuciło mnie daleko stąd, ale nigdy nie zapomniałem o tym grobie, bo dla mnie jest tym, czym dla innych dom rodzinny. Zawsze wracam tu jak do domu. Coraz trudniej mi tu bywać, ale dopóki jeszcze nogi mnie niosą, co najmniej dwa razy w roku odwiedzam matkę. Jestem już po osiemdziesiątce, więc kto wie, jak długo jeszcze będę mógł to robić.

Słuchałam w milczeniu, oszołomiona. Zakręciły mi się w oczach łzy. Mnie jest dużo łatwiej, pomyślałam, w każdej chwili mogę sięgnąć w pamięci po radosne lub smutne wspomnienia, które tysiącem nici wiążą mnie z rodzicami. A jakie wspomnienia może pielęgnować ten miły starszy pan? Czy nosi w myśli twarz ze starej wyblakłej fotografii? Ale nawet o tym, że to zdjęcie przedstawia jego matkę musiał dowiedzieć się od innych.

Jak wielka jest miłość, która przez całe długie życie każe wracać na miejsce spoczynku młodej kobiety, której macierzyńskiej czułości nigdy naprawdę nie zaznał, a tylko zawsze czuł jej dotkliwy brak?

Pożegnaliśmy się. Czułam głębokie wzruszenie, wiedziałam bowiem, że otrzymałam wielki dar. Ten prosty, szlachetny człowiek pozwolił mi stać się powierniczką swojej miłości.

W drodze do domu myślałam o historii matki i syna. Postanowiłam, że jeśli kiedykolwiek na sąsiednim grobie pokażą się chwasty, powyrywam je tak jak z grobu rodziców. Wówczas już mój znajomy o dobrym sercu będzie pewnie oglądał te starania z góry. Tam wreszcie to postarzałe dziecko, spotka się ze swoją młodziutką mamą.

Maria Leva