881 776 552 (całodobowo: wezwania do chorych, sprawy pogrzebowe)

Moje świadome chrześcijańskie życie duchowe rozpoczęło się po maturze. Egzamin dojrzałości, a raczej to, co się wydarzyło zaraz po nim, stało się ważną cezurą dla mojego życia (choć o rzeczywistej dojrzałości osobowej czy dojrzałości wiary trudno byłoby wtedy mówić).

 

Pozostaje pytanie, co było przedtem, skoro już jako dziecko zostałem ochrzczony i przez wiele lat jako nominalny katolik uczestniczyłem w cotygodniowych katechezach przy parafii?

 

Zaspokoić głód matefizyczny

 

Od ósmej klasy szkoły podstawowej przestałem chodzić do kościoła. Decyzja ta była związana z poszukiwaniem własnej tożsamości. Tradycja katolicka w wydaniu parafialnym czy katechetycznym nie wydawała mi się wtedy pociągająca. Być może po prostu jej nie rozumiałem. Gdybym miał jakoś scharakteryzować to, co wtedy jawiło mi się jako katolicyzm, powiedziałbym przede wszystkim o moralizatorstwie. Prawda wiary o tym, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”, choć pewnie doktrynalnie poprawna, sprawiała, że nieustannie czułem się jak na ławie oskarżonych. Jednocześnie jedynym skutecznym sposobem zbliżenia się do Boga było – jak mi się wtedy wydawało – osiągnięcie etycznej poprawności zgodnej z Dekalogiem, a na to z racji mojego wieku i niedojrzałości nie było mnie stać. Jednocześnie muszę dodać, że od zawsze była we mnie pewna wrażliwość na wartości metafizyczne. Wcześnie przeczytałem Ewangelie i jakoś podświadomie tęskniłem za ludźmi, dla których religia była naprawdę najważniejszym punktem odniesienia. Wyrazem tej tęsknoty była na przykład moja reakcja na film Gandhi. Postać słynnego Hindusa, z jego ideą walki bez przemocy, była dla mnie dowodem na istnienie sacrum i na możliwość prymatu ducha nad materią. Film ten zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że wieczorem po jego obejrzeniu po raz pierwszy od wielu lat się modliłem. Poza tym epizodem wtedy jednak jeszcze w moim życiu nic się nie zmieniło. Wokół siebie niewielu bowiem spotykałem podobnych świadków, a może po prostu coś było nie tak z moją spostrzegawczością. W każdym razie katolicyzm wydawał mi się strukturą nadmiernie zrytualizowaną, która nie miała większego wpływu na jakość życia ludzi.

Ponieważ przyroda nie znosi próżni, musiałem sobie znaleźć coś, co zaspokoi mój „głód metafizyczny”. Tym czymś stała się dla mnie sztuka. Całą szkołę średnią uganiałem się za coraz to nowymi fascynacjami estetycznymi, nie wiedząc, że tak naprawdę szukam w nich Boga. Bliscy byli mi szczególnie ci artyści, którzy w jakiś sposób absolutyzowali sztukę. Stachura ze swoją próbą celebrowania czy wręcz sakralizowania szarej codzienności i ze źródłowo buddyjską próbą stania się „człowiekiem-nikt”, Witkacy ze swoim pędem za doświadczeniem „dziwności bytu” i budzeniem poprzez sztukę „odczuć metafizycznych” czy też Schultz – nieustanny uciekinier z prowincjonalnego miasteczka w świat nadmiernie rozbuchanej estetyki – wszyscy oni stawali się dla mnie prorokami nowej wiary, wiary w wartości estetyczne. Nie byłoby w tym może nic niebezpiecznego, gdyby wartości te nie były oderwane od dobra i prawdy, a takie pęknięcie niestety w kulturze nastąpiło. Cała dwudziestowieczna awangarda była tym przesiąknięta, tak w literaturze, jak i sztukach plastycznych. Począwszy od futurystów, dadaistów aż do akcjonistów wiedeńskich, dla których proces twórczy niejako legitymizował uzyskanie prawa do przekraczania wszelkich granic moralnych. To mi imponowało, choć na szczęście raczej tylko na poziomie ideologicznym niż praktycznym. Niemniej absolutyzowanie sztuki, choćby tylko na płaszczyźnie teoretycznej, nie mogło pozostać obojętne dla mojego życia duchowego. Brnąłem w ślepą uliczkę.

W tym czasie próbowałem pisać i malować, a przez to, że byłem w tym dosyć samotny i odizolowany od środowiska, siłą rzeczy stało się to dla mnie sposobem niezdrowego kultywowania własnego „ja”. Doprowadziło mnie to do opłakanego stanu, w którym albo przeżywałem ekstazy i uniesienia, gdy udało mi się coś ciekawego „stworzyć”, albo wpadałem w depresję, bo wydawało mi się, że „się skończyłem”. Kręciłem się w kółko, a moje ciągłe huśtawki emocjonalne sprawiały, że zaczynałem być tym wszystkim zmęczony i powoli otwierałem się na jakąś duchową zmianę.

Pierwszą jej jaskółką było spotkanie z osobami z Odnowy w Duchu Świętym. Byli to pierwsi napotkani przeze mnie katolicy, którzy tak spontanicznie i z niezwykłą żarliwością mówili o Bogu, a nawet na spotkaniu, które miało charakter towarzyski, zaproponowali wspólną modlitwę. Byłem w szoku! Wtedy zrozumiałem, że tradycja katolicka nie musi być tylko martwym rytuałem, ale może naprawdę karmić wewnętrznie ludzi, którzy zechcą nią żyć. Imponowały mi harmonia i spokój tych ludzi, które wypływały z autentycznego zawierzenia Bogu. Sam jednak nie znałem jeszcze drogi do podobnego doświadczenia. Przyszło ono rok później jako przejaw zupełnie nieoczekiwanej i zaskakującej łaski.

Obrót o 180 stopni

 

Bardzo bałem się przyszłości i nie wyobrażałem sobie, co miałbym robić, gdybym nie dostał się na wymarzone studia artystyczne. Po maturze „oblałem” egzamin wstępny na wyższą uczelnię i paradoksalnie w tym momencie zamiast spodziewanego załamania doświadczyłem obecności Boga jako Ojca. W swoim wnętrzu „usłyszałem” zapewnienie, że On sam będzie się mną opiekował i że mogę się całkowicie na Nim oprzeć. To było doświadczenie zawierzenia Bogu swojego życia i od tego momentu mogę powiedzieć, że naprawdę stałem się katolikiem.

Moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zacząłem się modlić, chodzić niemal codziennie na Eucharystię i regularnie się spowiadać. Największą torturą dla mnie byłaby wtedy niemożność pójścia do komunii. Bycie w łasce uświęcającej stało się po prostu moim sposobem na życie. Zacząłem coraz więcej czytać na temat wiary i szybko okazało się, że tak naprawdę niewiele dotąd wiedziałem o katolicyzmie. Uświadomiłem sobie także, że lepiej czerpać o nim wiedzę od świętych, czyli u samego źródła, niż w miejscach, gdzie można spotkać wiele deformacji i zanieczyszczeń.

Po kilku miesiącach takiego ożywionego życia duchowego doświadczyłem czegoś, co Ruch Charyzmatyczny nazywa chrztem w Duchu Świętym. Nie byłem wtedy jeszcze w żadnej wspólnocie i tylko to, że czytałem o takim doświadczeniu, uchroniło mnie przed stwierdzeniem, że… postradałem zmysły. To, co pamiętam, to doświadczenie ogromnej miłości Bożej i radości z tego, że jestem bardzo kochany przez Boga, a także zdrętwienie ust, które nagle same zaczęły się poruszać w rytm obco brzmiącej modlitwy uwielbienia. Zacząłem wtedy szukać środowiska, w którym mógłbym wzrastać duchowo, i tak trafiłem na spotkania Odnowy w Duchu Świętym, początkowo w Kielcach, gdzie przez dwa lata uczyłem się w Policealnym Studium Plastycznym, a potem w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie zacząłem studiować teologię. Studia rozpocząłem w 1989 roku, a był to pierwszy rok, w którym studia teologiczne dla świeckich (poza Katolickim Uniwersytetem Lubelskim i Akademią Teologii Katolickiej) były uznane przez władze państwowe. Tak więc niejako od razu zacząłem partycypować w korzyściach wynikających z odzyskania przez Polskę wolności.

Realizm Ćwiczeń Duchowych

 

Gorzowska wspólnota Odnowy była dla mnie miejscem pełnym ciepła i wzajemnego wspierania się, a z czasem stała się także miejscem służby. Jako gorliwy neofita chętnie angażowałem się w apostolstwo. Mimo braku doświadczenia i niedojrzałości mogę powiedzieć, że Pan Bóg niekiedy się mną wtedy posługiwał. Do dzisiaj nie mogę nadziwić się, jak to się stało, że np. dane mi było jako dwudziestotrzylatkowi zorganizować dwa spotkania ewangelizacyjne w pewnym zakładzie karnym dla młodocianych przestępców. Mimo ogólnie dobrych chęci popełniałem wtedy również wiele błędów, które wynikały z typowo prozelickiego braku rozsądku. Z czasem coraz bardziej zacząłem potrzebować jakiejś weryfikacji mojej duchowej drogi i tak trafiłem do Czechowic-Dziedzic na pierwszy tydzień Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli.

To było to, czego potrzebowałem. Kolejne tygodnie rekolekcji ignacjańskich, które odprawiałem w około rocznych odstępach, dały mi przede wszystkim pogłębiony wgląd w siebie, we własne nie zawsze zdrowe motywacje, które pod pokrywką życia religijnego były podświadomym dążeniem do błyszczenia i potwierdzania siebie. Z kolei na dalszych etapach, poprzez nieustającą szkołę kontemplacji wydarzeń z życia Jezusa, Ćwiczenia pomagały mi coraz bardziej zbliżać się do Niego i naśladować Go. Formacja ignacjańska poprzez swój realizm i pewien programowy chłód była doskonałym uzupełnieniem formacji charyzmatycznej, która z kolei akcentowała nieustanny emocjonalny kontakt z Bogiem i pęd do działalności apostolskiej. To, co odkrywałem podczas rekolekcji ignacjańskich, a później podczas dodatkowych skupień przygotowujących mnie do posługi kierownika duchowego w Ćwiczeniach, sprawiało, że moje zaangażowanie we wspólnotę Odnowy było coraz bardziej dojrzałe i przynosiło coraz lepsze owoce. Zacząłem integrować wokół siebie młodych ze wspólnoty, organizować dla nich rekolekcje, animować małą grupkę podczas Seminariów Odnowy w Duchu Świętym, angażować się w modlitwę wstawienniczą.

Równolegle z tymi ścieżkami rozwoju wewnętrznego, nastąpił przełom w moich poszukiwaniach powołania zawodowego. Od początku trzeciego roku studiów rozpocząłem staż dziennikarski w gorzowskim miesięczniku diecezjalnym „Aspekty”. Mogły wtedy zaowocować moje wcześniejsze próby literackie ze szkoły średniej. W ten sposób dawno przerwany wątek mogłem niejako podjąć na nowo, choć na nieco inny sposób.

Co do mojego stażu wiele zawdzięczam, ówczesnej szefowej redakcji, która nauczyła mnie podstaw warsztatu dziennikarza i redaktora. Wielkie znaczenie miało też dla mnie odbycie kursu dziennikarskiego, który w Warszawie zorganizowało jezuickie biuro OCIPE. Było to o tyle na czasie, że w Polsce lat dziewięćdziesiątych otwierały się zupełnie nowe możliwości zawodowe, które za czasów komuny byłyby nie do pomyślenia.

Po około półtora roku przeniosłem się do Krakowa. Był to dla mnie trudny czas odłączenia od dawnej wspólnoty, czas określania się na nowo. Kilka razy wcześniej i kilka później zdarzały mi się takie sytuacje, że musiałem niejako od początku wchodzić w nowe środowisko i z mozołem odnajdywać swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Taki czas zawsze ma charakter pewnej weryfikacji, odsłania bowiem prawdę o tym, na ile potrafię być wierny własnym najgłębszym pragnieniom w sytuacji niesprzyjającej ich realizacji. Kiedy udaje mi się pomyślnie przejść taki życiowy egzamin, później zwykle odnajduję się w nowej rzeczywistości i mam przed sobą kilka lat w miarę spokojnego i harmonijnego zaangażowania. W Krakowie stosunkowo szybko zacząłem kontynuować wspomniane wątki mojej aktywności (osobiste odprawianie Ćwiczeń i pomoc w tych rekolekcjach w charakterze kierownika duchowego, współorganizowanie seminariów Odnowy w Duchu Świętym, studia teologiczne i dziennikarstwo). Przez kilka lat pracowałem i współpracowałem jako dziennikarz z kilkoma redakcjami, a po uzyskaniu magisterium z teologii coraz bardziej dochodziło we mnie do głosu pragnienie kontynuowania studiów teologicznych i pracy naukowej. I tak najpierw w Prymasowskim Instytucie Życia Wewnętrznego w Warszawie obroniłem licencjat (2001), a dwa lata później doktorat z teologii duchowości na PAT w Krakowie (2003). W ten sposób moją pasję dziennikarską połączyłem z pasją naukową.

Duchowość małżeńska

 

Pierwsze doświadczenia wykładów na Karmelitańskim Instytucie Duchowości w Krakowie dały mi niesamowite potwierdzenie, jak ważne jest to, że to właśnie osoba świecka może być wykładowcą teologii duchowości. To dało mi też możliwość powrotu do wątku apostolskiego, który choć był obecny w moich publikacjach, teraz zyskał okazję uzewnętrznienia się również w bezpośrednich spotkaniach z ludźmi, co bardzo sobie cenię.

W tym czasie przeżyłem jeszcze jedną bardzo istotną zmianę, pewnie najważniejszą. Ożeniłem się. To znowu spowodowało, że moja duchowa droga nabrała nowych wymiarów i kształtów. Teraz z każdym dniem coraz bardziej widzę, jak sakrament małżeństwa zaczyna wyznaczać nowe przestrzenie moich poszukiwań duchowych i naukowych.

Duchowość małżeńska ciągle jeszcze nie doczekała się w literaturze teologicznej dostatecznego opisania. Najczęściej ujmowana jest pod kątem pedagogicznym, psychologicznym i pastoralnym, a właściwie nie ma opracowań, które opisywałyby tę rzeczywistość jako konkretną drogę duchowego wzrostu, ze swoimi specyficznymi wymogami i etapami. Tego rodzaju poszukiwania stają się dla mnie prawdziwym wyzwaniem, a jak na razie najlepszym i najbardziej nowatorskim przewodnikiem po tych ścieżkach pozostaje Karol Wojtyła (Miłość i odpowiedzialność) i Jan Paweł II (Mężczyzną i niewiastą stworzył ich).

Ogromnym potwierdzeniem tych moich nowych fascynacji był fakt, że pierwszą konferencję na temat małżeństwa jako drogi do świętości dane mi było wygłosić dla Akcji Katolickiej w. Niegowici. To była wielka łaska zacząć swoją nową posługę w miejscu, gdzie swoją zaczynał młody Karol Wojtyła.

Mam poczucie, że podobnie, jak kilka razy wcześniej, znowu staję na początku jakiejś drogi i do końca nie wiem, dokąd mnie ona zaprowadzi. Nie opuszcza mnie jednak przeświadczenie, że warto nią pójść, bo tylko wtedy będę mógł o tym się przekonać.

Cezary Sękalski.