881 776 552 (całodobowo: wezwania do chorych, sprawy pogrzebowe)

Październik się kończy, a w marketach pojawiają się promocje na dynie i mało estetyczne gadżety potrzebne do świętowania Halloween. I choć w świecie polskich dorosłych przebieranie się za zombie i szantażowanie sąsiadów, by dostać cukierki, wciąż jest raczej żałośnie śmieszne, niż modne, coraz więcej rodziców mierzy się z pytaniem: co takiego złego wyniknie z tego, że moje dziecko weźmie udział w halloweenowej imprezie?

Kto odszedł od wiary i nie ma relacji z Bogiem, ten z tym pytaniem na ogół nie ma problemu. Natomiast zdecydowany problem mają z Halloween wciąż będący w Kościele katolicy. Po pierwsze dlatego, że zdecydowanie nie jest to święto katolickie. Po drugie dlatego, że nie wiadomo, jakie skutki takie świętowanie przyniesie. Po trzecie dlatego, że mało nas obchodzi głos biskupów, którzy co roku przypominają, że Halloween nie jest duchowo bezpieczną imprezą.

A że obchodzenie Halloween robi się coraz bardziej popularne, coraz więcej mamy dynamicznych lekcji angielskiego, strasznych balów w szkołach oraz osiedlowych inicjatyw rozdawania cukierków przebranym za straszydła dzieciakom. I coraz więcej wątpliwości.

Bo co mam zrobić, gdy wszyscy sąsiedzi wystawiają wyszczerzone dynie przed drzwi i szykują worki ze słodyczami, a jestem katolikiem i nie chcę w tym brać udziału? Co mam zrobić, gdy w szkole mojego dziecka odbywa się bal z takimi zabawami, które zdecydowanie mi się nie podobają? Czy mam protestować i wyjść na oszołoma przed resztą rodziców? Ignorować? Czy przymknąć oko, bo to tylko moda i w końcu minie? Co mam zrobić, gdy nie bardzo wierzę w te wszystkie gadania o opętaniach i zagrożeniach duchowych?

Te i inne dylematy mocno wybrzmiewają na katolickich forach i grupach. Budzą tam gorące dyskusje, o wiele gorętsze, niż można się spodziewać. Wynika z nich jedno: daleko nam do jedności przekonań. Co jest przyczyną? Brak wiedzy, brak wiary, lekceważenie potencjalnego zagrożenia.


Ale jakiego zagrożenia? Co ty mówisz, kobieto? Co jest złego w dawaniu dzieciom cukierków? Co jest złego w przebieraniu się za czarownicę? – to właśnie reakcje części katolików na choćby dyskretną sugestię, że owo świętowanie jest pamiątką nocy odstraszania demonów, a powycinane dynie (dawniej rzepy) mają symbolizować wyszczerzone złe duchy i nijak się to ma do Ewangelii.

Wystarczy jednak poświęcić kwadrans, by się dowiedzieć, że Halloween ma pochodzenie zdecydowanie pogańskie. I z punktu widzenia katolickiego jest zdecydowanie niepotrzebne. Dlaczego? Dlatego, że chrześcijanie wierzą, że Panem świata jest Bóg, a złe duchy nie są od Niego mocniejsze, bo są tylko stworzeniem. O wiele inteligentniejszym od ludzi – ale tak samo stworzonym, jak my. Jeśli ktoś żyje życiem sakramentalnym, czyli w łasce uświęcającej, i nie zaprasza demonów do swojego życia, w zasadzie nie mogą mu poważnie zaszkodzić – więc nie ma żadnej potrzeby, by się przed nimi chronić, i to w tak naiwny sposób, jak przebierając się, by nas nie poznały, czy wystawiając im przysmaki, by się dobrze do nas nastawiły i ominęły nasz dom tej nocy, którą nasi pogańscy przodkowie uważali za noc wpuszczania demonów do ludzkiego świata.

Niektórzy wierzący to wiedzą i dla nich pytanie o Halloween w zasadzie nie istnieje, bo wiedzą, czemu go nie obchodzą, tak samo, jak nie obchodzą słowiańskich Dziadów, czyli naszej „lokalnej” odmiany Halloween. I zamiast upiornej maskarady od kilku już lat proponują alternatywę o wiele bliższą myśli chrześcijańskiej. To przede wszystkim bale i korowody świętych, podczas których dzieciaki przebierają się za świętych bohaterów. I naprawdę fajnie się patrzy na dumnych królów z namalowanymi brodami, krzepkich archaniołów, zwłaszcza Michała – wiadomo, tego z mieczem, albo na owinięte w zwiewne szale święte biblijne bohaterki, na rozchichotane królowe, mniszki czy sanitariuszki.

I to jest chyba jedyna sensowna odpowiedź na bardzo podpierane komercyjnymi działaniami święto upiorów (poza intensywnym kursem podstaw wiary dla części katolickich dorosłych). Tworzenie własnej, nowej tradycji. Podkreślanie, że jako chrześcijanie naprawdę mamy się czym chwalić i cieszyć. Że nie musimy już ani ze strachu zaklinać złych duchów, ani bawić się, że w zminiaturyzowanej wersji pukają do drzwi, a my je oswajamy cukierkami, by nam nie zrobiły psikusa (jak wieść niesie, niektórzy bardzo niemiło doświadczyli tego aspektu Halloween, znajdując na swoich drzwiach powycinane napisy, a pod drzwiami rozbite jajka i połamane kwiatki. Psikus!).

Jest też w organizowaniu imprez ze świętymi wartość dodana: ponieważ tradycyjnie i błędnie traktujemy 1 listopada jako święto zmarłych, a nie święto Wszystkich Świętych, szukanie z dzieckiem świętego, za którego może się przebrać, pomaga się skupić na istocie tego dnia, na radości z tego, że niebo jest pełne i mimo istnienia złych duchów można się do niego bezpiecznie dostać. Bal świętych stwarza też przestrzeń do ważnych rozmów o tym, kto może być święty, jak to się dzieje, kto w świętości przeszkadza i co się takiego stało, że zły duch jest zły i chce szkodzić ludziom. A także do tego, jaki sens ma życie sakramentalne, co daje modlitwa, dlaczego jest czyściec, czy zmarła babcia może straszyć albo zostać zombie i dlaczego wywoływanie duchów to bardzo kiepski pomysł na zabawę.

Bo to też mówi nam Pismo Święte i tradycja: że złe duchy nie są tylko wymyślonymi do straszenia ludzi potworami. Że diabeł istnieje naprawdę i naprawdę chce nam szkodzić. Że może całkiem poważnie potraktować zaproszenie, jakim jest niewinna, powycinana dynia ze świeczką w środku i że jeśli jesteśmy akurat w stanie grzechu ciężkiego, może nam naprawdę zaszkodzić: w pracy, w relacji, w rodzinie, w finansach, na zdrowiu.

Ale tak się jakoś składa, że te prawdy wiary są raczej wyśmiewane, niż traktowane poważnie. Trochę przez podejście części katolików, którzy żyją w strachu przed złym i uważają go za równego Bogu, a więc mającego taką moc, jakiej nigdy w rzeczywistości zły duch nie miał. Oraz tych, którzy działania złego realnie doświadczyli, ale nie potrafią spokojnie i rozsądnie tego wyjaśnić, tylko w panice krzyczą coś o soli egzorcyzmowanej i opętaniu, które stanie się natychmiast udziałem każdego, kto tylko pomyśli „Halloween” albo dotknie wyszczerzonej dyni.  I trochę przez podejście innej części katolików, którzy w istnienie złego ducha w ogóle nie wierzą i uważają go za wymysł księży – przecież oni muszą czymś straszyć ludzi, żeby przychodzili do Kościoła (sic!). I którzy hasło „zagrożenie duchowe” uważają za przejaw katolickiego odklejenia od twardej rzeczywistości i od życia, którego celem jest być po prostu dobrym człowiekiem. Bo w końcu zabawa to tylko zabawa.

Ale w katolickim, zaznaczmy: ortodoksyjnym rozumieniu wiary nie chodzi o to, by niszczyć, nomen, omen, ducha zabawy. Chodzi o to, by to, co robimy, nawet w zabawie, miało sens, odpowiadało naszym wartościom, przynosiło radość. By unikać tego, co na zdrowy rozum się z katolickimi wartościami kłóci (jak bardzo katolickie są takie na przykład zombie?) i kreatywnie podchodzić do wyzwań, które przynosi codzienność. Na przykład proponując, że w tym roku dla odmiany po osiedlu będą chodzić dzieci przebrane za świętych i można się z nimi pomodlić i poczęstować je słodyczami i owocami.

Że to trudne? Że niemożliwe?
Tak, do tego trzeba kreatywności, odwagi, siły przebicia. I twardej skóry.
Ale czemu nie próbować? Przecież tu chodzi o nasze dzieci.
Marta Łysek.