Kocham moją córkę. Niczego jej nie brakuje. Każdą wolną chwilę spędzamy razem. Codziennie pytam siebie: czy jestem dobrą mamą? Bo można popełniać błędy z miłości.
Grzech pierwszy: wyręczanie
Ludzie, którzy mieli w życiu pod górkę, często postanawiają, że ich dzieci będą miały życie usłane różami. Dążą do tego, by usunąć wszelkie trudności i problemy z drogi ich pociech. Na osoby, które wychowywały się w ubogich rodzinach, gdzie trzeba było zajmować się rodzeństwem, sprzątać i gotować, a w wakacje pracować, żeby pozwolić sobie na kilkudniowy wyjazd z przyjaciółmi pod namiot. Potem jako dorośli pamiętają te wyrzeczenia i pragną, by ich dzieci tego nie przeżywały.
Tylko dlaczego nie? Zadajmy sobie pytanie, czego nas to nauczyło? Jakie doświadczenie zdobyliśmy? Może okazać się, że nauczyliśmy się wartości pieniądza, albo że odczuliśmy po raz pierwszy dumę z siebie, bo sami do czegoś doszliśmy. Czy na pewno chcemy naszym dzieciom zabrać to wszystko? Życie stawia przed nami wyzwania – podejmując je sprawdzamy, na co nas stać. Sprawdzamy kim jesteśmy, jakie są nasze mocne strony, a czego nie potrafimy i nad czym warto pracować. Wyręczanie okrada dzieci z inicjatywy i motywacji do działania. Bo po co mam coś robić, starać się, skoro i tak dostanę od rodziców to, czego sobie zażyczę? To równia pochyła.
Grzech drugi: ochrona przed popełnianiem błędów
Każdy z nas ma na swoim koncie co najmniej kilka takich błędów, przed którymi chciałby ustrzec swoje dziecko. Często więc zabraniamy mu czegoś, w obawie, że przeżyje porażkę. Niestety, nie tędy droga. Dobra rada, żeby uczyć się na cudzych błędach, jest często tylko marzeniem. W gruncie rzeczy, nie potrafimy tego, albo potrafimy tylko w nieznacznym stopniu. Bo jak mam zrozumieć całą naturę błędu, który ktoś popełnił: jego kontekst, okoliczności, motywacje, a następnie poddać głębokiej refleksji i przenieść na swoje życie? To naprawdę trudne. Nie niemożliwe, ale trudne. Tym bardziej dla dziecka. Co więc warto robić, by nasze dzieci popełniały jak najmniej błędów?
Istnieją dwie uzupełniające się wzajemnie drogi. Pierwsza, to pozwolić na błąd. Druga, to rozmawiać o konsekwencjach. Pozwolić na błąd to odnaleźć moment, w którym ten błąd nie będzie jeszcze dziecka wiele kosztował i pozwolić mu go popełnić. Użyję metafory. Jeśli nigdy nie pozwolimy dziecku spaść z małego kucyka, to kiedy wsiądzie na wielkiego konia – upadek z niego będzie bardzo bolesny. Czyli pozwólmy dziecku popełniać błędy w bezpiecznym środowisku, zanim zacznie je popełniać tam, gdzie nie będzie miało oparcia, gdzie będzie zdane tylko na siebie. I wtedy, porozmawiajmy o konsekwencjach błędu, o tym, co się wydarzyło, kto ucierpiał, co można było zrobić inaczej. W ten sposób pomożemy dziecku oswoić porażkę, przepracować ją i wyciągnąć wnioski. Druga droga, czyli rozmowa o konsekwencjach i uczenie przewidywania, jest dla mnie równie ważna. Jeśli nie chcemy, by dziecko sięgnęło po narkotyki, obejrzyjmy z nim film, który pokazuje, co narkotyki robią z człowiekiem i wejdźmy w dialog. Ważne, aby rozmawiać, a nie moralizować. Posłuchajmy, co dziecko myśli, co czuje. Pytajmy: a co może się wydarzyć, gdy…? A jak inaczej można się zachować? A co w tej sytuacji jest dobre? Każde pytanie otwiera nową perspektywę i buduje porozumienie.
Grzech trzeci: wywyższanie ponad niebiosa
Od kiedy rodzice zrozumieli, że chwalenie dziecka jest ważne, obserwujemy różne podejścia. Niektóre z nich – choć wypływają z dobrych intencji – są na dłuższą metę zgubne dla dziecka. Ostatnio słowo „chwalić” mam ochotę zastąpić słowem „docenić”. Chwalenie zaczyna mi się kojarzyć z tresurą, czyli chwalę za dobre, pożądane zachowanie. Jak pies, który dostaje kość w nagrodę za wykonaną sztuczkę. Tymczasem docenianie, jest uznaniem wartości czyjegoś osiągnięcia. Dziecko dostało piątkę w szkole, a ja mówię, że jestem z niego dumna, że widziałam jak dużo uczył się do tego sprawdzianu i podziwiam jego wytrwałość. To jest bardzo głęboki komplement, a dalsze wejście z dzieckiem w dialog, pokazuje mu, że naprawdę się nim interesujemy.
Ale można by przecież powiedzieć: „Świetnie! No to wracaj do lekcji”- i to już jest zdawkowa, wyuczona reakcja, a nie autentyczne zainteresowanie sukcesem, bo nie poświęcamy swojego czasu, by docenić zwycięstwo dziecka. Jeszcze czymś innym jest przesada w chwaleniu. Kiedy wywyższamy nasze dziecko ponad niebiosa, komplementujmy przesadnie wychwalając dziecko do sąsiadki: „Kasia jest taka zdolna, to najmądrzejsze dziecko w szkole, ma same piątki i szóstki!” I co my wtedy robimy najlepszego? Po pierwsze, budujemy nierealny obraz dziecka – bo nikt nie jest we wszystkim i zawsze najlepszy. Wspieramy w ten sposób wychowywanie narcyza. Ale jeszcze gorszą konsekwencją jest to, że dziecko słysząc o sobie takie superlatywy nie czuje, że może popełnić jakiś błąd, że może zawalić. Przecież zawiódłby rodziców. Więc wytwarza w sobie straszny lęk przed porażką i presję osiągnięć, by zadowolić rodziców. We wszystkim, także w chwaleniu, trzeba zachować autentyzm i umiar.
Grzech czwarty: ukrywanie
Ukrywanie ma wiele wymiarów i zawsze gdzieś u podstaw jest lęk przed byciem autentycznym. Weźmy na początek takie ukrywanie czegoś przed dzieckiem, by po to nie sięgało. U mnie w domu od zawsze wiedziałam, gdzie są pieniądze. Rodzice czasem liczyli je przy mnie do przysłowiowego „pierwszego”. Dla mnie nie był to temat tabu. Dzięki temu nie miałam nigdy pokusy, by ukraść pieniądze. Wiedziałam, gdzie są, ale jak potrzebowałam, to pytałam rodziców, czy mogę. Jeśli w naszym domu nie będzie tematów tabu, każdą sytuację będzie dało się przepracować w szczerości. Większość zakazów tylko zwiększa pokusę, by je złamać. Jak z szukaniem pochowanych prezentów przed Wigilią.
Innym rodzajem ukrywania jest wmawianie dziecku, że wszystko jest dobrze, podczas gdy tak nie jest. Dziecko obserwuje i widzi na przykład, że w domu jest nerwowa atmosfera. Kiedy pyta i dostaje odpowiedź, że wszystko jest w porządku, jeszcze bardziej się stresuje, bo podświadomie wie, że jeśli ktoś nie chce mu udzielić odpowiedzi, to znaczy, że sprawa jest poważna. Poza tym czuje się ignorowane, wyłączone. Nie rozumiem dlaczego nie można na przykład powiedzieć dziecku, że mamy kłopoty finansowe i musimy zacisnąć pasa. Siadamy do stołu i wszyscy domownicy mówią, z czego zrezygnują i na czym będziemy od teraz oszczędzać. Można także z dzieckiem rozmawiać o chorobach czy o śmierci. Dlaczego nie miałoby wiedzieć, że babcia źle się czuje, że jest chora, że chcemy ją odwiedzić i dodać jej sił. To my dorośli boimy się choroby i śmierci i te lęki projektujemy na dzieci. Chronimy je od tego, ukrywając prawdę o życiu: że ludzie chorują i umierają, czasem za szybko.
Grzech piąty: zaprzeczanie emocjom
„No już, nie płacz. Mama pocałuje i przestanie boleć” – często widzimy takie reakcje rodziców, kiedy dziecko rozwali sobie kolano. Sama się na tym łapałam wielokrotnie. Z pozoru to ciepła, piękna scena, gdy dziecko przeżywa swój ból w objęciach rodzica. Ale czy rzeczywiście przeżywa? Otóż nie, bo nie pozwalamy mu przeżyć bólu, tylko go maskujemy, zaprzeczamy, że istnieje.
Tym samym dajemy mu komunikat, że jego emocje są nieprawdziwe, że jego ból nie istnieje. A przecież ten ból jest i jest realny i dziecko wcale nie kłamie, tylko tak czuje. Najlepiej byłoby więc przyznać dziecku rację, powiedzieć że nam przykro, powiedzieć, że nie wiemy jak szybko, ale ból minie – bo tak zwykle bywa. Najgorzej jest krzyczeć: „nie mazgaj się, to przecież wcale nie boli!” – bo oprócz zaprzeczenia emocjom, dodatkowo upokarzamy dziecko. Właściwą reakcją na ból drugiej osoby jest empatia, a nie dawanie dobrych rad, zaprzeczanie czy wyśmiewanie.
Grzech szósty: poświęcanie się
Nie wiem skąd w nas, rodzicach, taki wielki pęd do poświęcania się dla „dobra” dziecka. Wydaje nam się, że jeśli zaniedbamy nasze potrzeby, ale jednocześnie odpowiemy na wszystkie potrzeby dziecka – to będzie ono szczęśliwe. Nic bardziej mylnego. Można zaniedbywać siebie i kosztem własnych potrzeb realizować potrzeby innych, ale w końcu te miesiące, czy lata zaniedbań, dojdą do głosu.
Znany polski terapeuta Wojciech Eichelberger w swojej książce „Jak wychować szczęśliwe dzieci”, tak odpowiada na tytułowe pytanie: „Aby wychować szczęśliwe dzieci trzeba samemu być szczęśliwym”. Czuję w tym wielką prostotę i mądrość jednocześnie. Ktoś, kto w życiu będzie zaniedbywał siebie, będzie odmawiał sobie szczęścia, samorealizacji, godności – nie jest w stanie jednocześnie przekazać tych wartości dziecku. Nie jest, ponieważ dzieci są znakomitymi obserwatorami i widzą brak spójności między słowami rodziców, a ich zachowaniem. Czerpanie radości z życia, dostrzeganie tego, co dobre, świętowanie sukcesów – to wszystko trzeba pokazać dziecku, a nie tylko opowiedzieć.
Grzech siódmy: projektowanie przyszłości dziecka
Rodzice często mówią, że „popychają” dzieci w jakimś kierunku, pomagając im dokonać „właściwych” wyborów. To ma być wyraz ich „troski” o dziecko. Często jednak jest to przejaw lęków, potrzeby kontroli, a także wygody rodziców. Moje dziecko będzie lekarzem, prawnikiem, architektem… Rodzice marzą o świetlanej przyszłości pociechy, o tym, że będzie odnosiło sukcesy, znajdzie idealnego partnera życiowego i da im wnuki. Nie zwracamy przy tym często uwagi na potrzeby samego dziecka, uznając, że wiemy lepiej, bo znamy życie. Dlaczego projektowanie przyszłości dziecka może być przejawem lęków czy potrzeby kontroli? Otóż nie wiemy, co przyniesie przyszłość, więc chcemy ją trochę oswoić. Dlatego tworzymy plany i oczekujemy, że dziecko się w nie wpisze. Jednak musimy wiedzieć, że to nie będzie plan naszego dziecka, tylko nasz. Że to nie będą jego wybory, tylko nasze. I że odpowiadamy w ten sposób nie na jego, ale na nasze potrzeby, a raczej lęki o przyszłość.
Czasem jest to też wygoda rodziców, potrzeba kontynuacji pewnej tradycji, np. ojciec jest dentystą, więc dziecko musi przejąć rodzinny interes. Uważamy, że dzięki temu będzie mu łatwiej. Tylko czy nie odbieramy mu wolnej woli? I czy czasem nie unieszczęśliwiamy wybierając zawód, żonę czy miejsce do życia? Mówi się, że droga do piekła wybrukowana jest dobrymi intencjami. Wierzę, że każdy z nas chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Warto jednak czasem stanąć na chwilę z boku i zapytać siebie lub kogoś zaufanego, czy ja czasem nie chcę „za dobrze”? I czy na pewno to, co robię, da w przyszłości dobre owoce?
Anna Wilczyńska to mama Gabrysi i żona Szymona, psycholog i wiceprezes Stowarzyszenia Wiosna. Jako dyrektor programu Akademia Przyszłości aktywnie wspierała dzieci, by miały lepszy start w przyszłość.
www.deon.pl